Pożyczony

10 Lu

Mówią, że był impulsywny. Mówią, że trudny. Że nie wiedzą, dlaczego nagle się pojawił w ich życiu, a tym bardziej – dlaczego zniknął. 

Zaczęło się od zgubionej wizy. To znaczy dla mnie wtedy się zaczęło. Dla nich wszystkich – to epizod, który niewiele mógł już znaczyć.
Zgubienie wizy to zazwyczaj pech. Musisz wydać jakieś 100 dolarów na opłaty w ambasadzie, żeby dostać następną, pójść na rozmowę, wypełnić papierki. Nic strasznego, po prostu trochę załatwiania.
Gorzej, jeśli jesteś Meksykaninem i zgubisz wizę na kilka dni przed wylotem do Europy, ze Stanów. Do  dziewczyny, której nie widziałeś sześć miesięcy. W takiej sytuacji był Jorge – takiej, że właściwie tylko strzelić sobie w łeb.

Ale nie on jest bohaterem tej opowieści.

Plaża w Tijuanie

Czytaj dalej

Płukanka blond

2 Lu

To jej trzeci dom, ale tym razem miała naprawdę dużo szczęścia. Myśli o tym, kiedy poleruje srebra, nakrywa do stołu i kiedy modli się przed snem w małym pokoiku na poddaszu.

Los uśmiechnął się do niej, gdy po urodzeniu nadawano jej imię: Mari. Pierwsza pokojówka w domu Państwa, przed wielu, wielu laty, też je nosiła. Od tamtej pory Pan nie mówi do żadnej służącej inaczej, wszystkie są „Mari”. Dlatego Mari czuje się wyróżniona – do niej mówi jej prawdziwym imieniem.

Szczęśliwym trafem w weekendy ma wolne, to znaczy nie pracuje wtedy u Państwa. O ósmej rano w sobotę przychodzi do córki Państwa, która jest dorosła i ma swój własny dom. Panienka jest inna niż Państwo, przychodzi do Mari i razem gotują, pyta ją, co tam u niej. Mari lubi przychodzić do Panienki. Wie, że Panienka pamięta, jak ona ma imię.

Udało jej się też z czasem wolnym. Dwa razy do roku może wyjechać z Tijuany, gdzie mieszkają Państwo, do San Cristobal, skąd pochodzi. To ponad 3,5 tysiąca kilometrów. Państwo fundują jej samolot. Wtedy odwiedza męża, przez dwa tygodnie przytula dzieci, ma czas porozmawiać z matką. Nie każdy ma tyle szczęścia.

Czytaj dalej

Waluta Patti Smith

26 Sty

Pracuj, koncentruj się na tym, to co robisz było dobre. Dbaj o swoje imię. Któregoś dnia stanie się ono twoją walutą – powiedziała w przesłaniu do młodzieży Patti Smith, matka chrzestna rock and rolla. Kto pozna historię jej kariery zrozumie, że wie, o czym mówi. 

Dwudziestoletnia Patti budzi się na zapleczu księgarni, w której pracuje. Przed kilkoma miesiącami przeprowadziła się do Nowego Jorku z małego miasteczka w Pensylwanii. Nie ma pieniędzy na wynajem mieszkania, więc codziennie przed zamknięciem sklepu chowa się w toalecie i czeka, aż wszyscy wyjdą. Rano jak gdyby nigdy nic się pojawia. Szef jest zadowolony – jaka punktualna pracownica!

Patti and a cat

Czytaj dalej

Cyrkowa mama ginie na arenie

29 Lip

Akrobatka z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem, mama dwójki dzieci i zarażająca uśmiechem nauczycielka w szkole cyrkowej: – „Kiedy dowiedziała się, że nasz głęboko autystyczny syn chciałby nauczyć się robić przewroty, Sarah zaproponowała prywatne lekcje dla niego. Nauczanie dawało jej mnóstwo radości”. W ostatni weekend czerwca Sarah Guillot-Guyard zgnięła na arenie Cirque du Soleil.

Bez tytułu

(www.cirquedusoleil.com)

Czytaj dalej

Czytałam ostatnio artykuł..

17 Lip

Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że bardzo często zaczynam tak zdanie. 

Prasę czytam maniakalnie: lubię książki, ale bez gazet nie potrafię żyć. Męczyłam się podczas pobytów zagranicą, zabrane do walizki czasopisma obczytywałam od deski do deski. Mama kilka razy wysłała mi paczkę z ulubionymi magazynami. Wśród nich koniecznie kilka numerów „Wysokich Obcasów”, sobotniego dodatku do „Gazety Wyborczej”.

Publikacja w „Wysokich Obcasach” to od dawna moje marzenie.  Wyobraźcie sobie zatem moje wzruszenie, kiedy internetowa odnoga „WO” przyjęła mój tekst do publikacji. To artykuł o hiszpańskich emerytach, którzy walcząc z kryzysem i samotnością decydują się razem wynająć mieszkanie. Temat znalazłam w dzienniku z Katalonii „La Vanguardia”.

Artykuł nosi tytuł „By nie być samotnym. Hiszpańscy emeryci szukają współlokatorów”. Oczywiście serdecznie Was zapraszam do czytania i komentowania.

Cieszę się, że mogę pokazywać moje teksty szerszej publiczności, ale nie znaczy to, że zrezygnuję z bloga. Wpadajcie tu jak najczęściej, obiecuję nie osiąść na laurach. Mam nadzieję, że będzie tak, jak zażartowała moja koleżanka Natalia:
„Teraz już nie będziesz mówić „czytałam kiedyś w WO” tylko „pisałam kiedyś do WO, że…

Image

Coraz mniej samotna planeta

11 Lip

„Zdezelowany samochód, kilka dolców w kieszeni i duch przygody” – ponoć tyle wystarczyło do stworzenia Biblii podróżników. Przewodniki spod znaku Lonely Planet to dla jednych obietnica udanych wakacji, a dla innych – niszczenie przyjemności podróżowania. 

Upalny, sierpniowy dzień w mieście Waranasi, w Indiach. Pot przykleja ubrania do ciał, gorące powietrze poddusza: nie pomaga wachlowanie, ani polewanie głowy zimną wodą. Chcemy schować się przed słońcem i spróbować jakiegoś nowego jedzenia. Od czego jest Lonely Planet – przeglądamy listę rekomendowanych knajpek i wybieramy jedną z nich.

Lokal jest przy dużej, ruchliwej ulicy, ale nie sposób go pomylić z żadnym innym: na szyldzie duży napis „Lonely Planet recommended”. W środku czekają nas dwie niespodzianki. Pierwszą są ceny – kilka razy wyższe, niż w bliźniaczych restauracjach, które wcześniej odwiedziłyśmy. No i towarzystwo: paru blondwłosych surferów z Australii, grupa Hiszpanów, dwie Niemki. Hindusi też są: jeden jest kelnerem, drugi kucharzem, trzeci myje stoliki. Słowem – znajdujemy się w enklawie turystów. Wychodzimy, zresztą i tak nie ma gdzie usiąść.

Podobnie jest w proponowanych przez LP hostelach i noclegowniach. Zewsząd słychać wszystkie europejskie języki, jest też kilku Amerykanów. Nasze oczekiwania były inne – chciałyśmy na jak najlepiej poznać Indie, a nie zacieśniać kontakty z Europą Zachodnią.

Opisana wyżej sytuacja to nie jednostkowy przypadek. Autor bloga TravelIsFree.com w artykule o wiele mówiącym tytule „Lonely Planet Sucks”, tak opisuje swoje doświadczenia:

Jeśli podróżujecie po świecie po to, żeby spotykać ludzi takich, jak w miejscu które zostawiacie, to polecam Wam korzystanie z Lonely Planet. Po prostu wybierzcie jakąś knajpę którą tam się poleca. Osobiście nie znoszę tych miejsc, bo nie mają nic wspólnego z lokalną kulturą i dominują w nich imprezowicze.

Według autora bloga, przewodniki mogą się bardzo przydać, choć niekoniecznie w sposób, jaki wymarzyliby sobie ich twórcy:

– Na Sri Lance poznałem człowieka, który czytał książkę i wybierał te miejsca, które nie były w niej opisane. Powiedział mi, że jak dotąd były to jego ulubione lokale – tłumaczy – Ludzie nie próbowali mu tam sprzedawać wszystkiego: od laserowych wskaźników po przejazd taksówką. Zamiast tego zabierali go do swoich domów i dzielili się lokalnym jedzeniem. 

Ale tworzenie sztucznych, skoncentrowanych na turystach miejsc to nie jedyny zarzut wobec LP.

150522_1786085696599_32234_n

Złota Świątynia, Armittsar, Indie. Jak widać poznawanie tubylców szło mi nienajgorzej 

Autor przewodnika idzie do piekła

Zdezelowany samochód, kilka dolców w kieszeni i duch przygody – tak założyciele wydawnictwa Maureen i Tony Wheeler opisują wycieczkę, która zapoczątkowała Lonely Planet. To była ich podróż poślubna: przejazd przez Europę, Azję, aż do Australii (niestety, nie precyzują jak ich „zdezelowany samochód” poradził sobie z przepłynięciem Oceanu).

Przejazd zajął im siedem miesięcy. Po wszystkim powstała książka: Across Asia on the Cheap, która zapoczątkowała serię.

Mamy więc parę idealistów, którzy poznają świat, a swoimi doświadczeniami dzielą się z odbiorcami na całym świecie. Fani LP tak chcieliby widzieć autorów każdego kolejnego przewodnika. Wizerunek ten nadszarpnął Thomas Kohnstamm, spod pióra którego wyszło kilkanaście tytułów z serii Lonely Planet: Brazylia, Karaiby, Wenezuela, Chile.. Jego wydana w 2008 roku książka „Do Travel Writers Go to Hell?” wstrząsnęła podróżniczym światkiem. Jak napisał serwis Philly.com, „Kohnstamm odsłonił kulisy pisania książek podróżniczych”.

Co takiego ujawnił?

Nie zapłacili mi wystarczająco, żebym mógł pojechać do Kolumbii – pisał – Napisałem więc książkę w San Francisco. Informacje zdobywałem od dziewczyny, z którą się spotykałem. Była stażystką w kolumbijskim Konsulacie.

Kilku innych autorów LP poparło Kohnsthamma przyznając, że nieadekwatne płace powodują skróty w tekstach przewodników.

Ogromna większość podróżniczych pisarzy jest świadoma odpowiedzialności – oponował Joulon Attwool, dziennikarz Daily Telegraph –  ponieważ wiedzą, że ktoś może polegać na tym, co napiszą.

Po publikacji książki Kohnsthamma Lonely Planet zadrżało, ale skandal nie zaszkodził pozycji wydawnictwa. Być może ostrożniej dobiera się  teraz autorów.

Zapomnieć, zostawić, zbojkotować

Niepokorni pisarze to niejedyny problem Lonely Planet. W feralnym, 2008 roku, oprócz książki ich ex-autora, pojawiła się także propozycja bojkotowania przewodników spod znaku LP. Powód? Rzekome wspieranie junty wojskowej w Birmie, kraju w południowo-wschodniej Azji, znanego też pod nazwą Mjanma.

Istnienie przewodnika po Birmie zachęca ludzi do odwiedzenia kraju, którego pewnie nie braliby pod uwagę – argumentował Brendan Barber, sekretarz generalny brytyjskiego Stowarzyszenia Handlu (Trades Union Congress, w skrócie TUC).

Tricia Barnett z działu Turystyki tłumaczyła: – Biorąc pod uwagę rażące łamanie praw człowieka w w tym kraju, nie wierzymy, że jakakolwiek firma mogłaby przyjąć neutralne stanowisko wobec Birmy. Najwyraźniej to właśnie czyni Lonely Planet wydając swoją książkę.  

Chcielibyśmy, żeby przemysł turystyczny wyrzucił Birmę z listy potencjalnych celów podróży. Zdjęcie z półek pozycji LP bardzo by w tym pomogło – dodawał Brendan Barber, sekretarz generalny Stowarzyszenia.

Bojkot zdał się na niewiele; zamiast niego musiała podziałać historia. Junta ostatecznie upadła, sprawiając, że większość krajów wycofało sankcje przeciwko Birmie. Tym samym protest stracił sens.

Wydeptane ścieżki

Korzystanie z przewodników – nie tylko Lonely Planet – przypomina chodzenie po wydeptanej ścieżce. Większa wygoda, zapewnione poczucie bezpieczeństwa. Dlatego trudno krytykować samą ideę kupowania takich książek, szczególnie wśród początkujących turystów:
Jeśli dopiero zaczynasz podróżować, to powinieneś kupić książkę LP. – tłumaczy autor bloga TravelIsFree – To może ci pomóc złapać wiatr w żagle. 

Później warto ruszyć przed siebie bez szczegółowego planu i z oczami dookoła głowy, nie w książce. Czasami trzeba się zgubić. Jak radzi TravelIsFree:

Wyjdź z autobusu i po prostu się rozejrzyj. Pójdź do części miasta, w której chciałbyś nocować. Zapytaj mieszkańców, gdzie kupują jedzenie. 

A co najlepsze – wszystkie ich rady dostaniesz za darmo.

Image

Im bardziej się boję, tym bardziej w to wchodzę

6 Lip

Klientki rozpoznaje po biuście. Rodzina śmieje się, że przyrosła do komputera, a córka pyta, czy też będzie dobierać staniki. Karolina* w trzy lata zbudowała silną markę na rynku bielizny, ale stale podnosi sobie poprzeczkę.

Karolina czuwa przy łóżeczku nowo narodzonego syna w jednym z trójmiejskich szpitali. Małe ciałko oplątane rurkami i pokłute wenflonami – Antek ma zapalenie płuc. Kiedy zasypia, Karola siada przed laptopem, starając się nie zbudzić nikogo: Antka, innych dzieci na sali, ani ich śpiących matek. Jak najciszej klika akceptując pierwsze wysyłki bielizny. Jest lipiec 2009 roku, właśnie otworzyła sklep internetowy.

Czytaj dalej

Trzy głosy emigracji

30 Czer


„- Nie mogę wrócić do domu – mówi nagle Anuszka
i patrzy pod nogi (..)
– Masz adres?
– Mam – mówi i recytuje – Kuzniecka 46 przez 78.
– To go po prostu zapomnij.”
Olga Tokarczuk, Bieguni

Ojciec nigdy nie wyjechał za granicę, spędził całe życie w jednym miejscu. Nie rozumiałem, dlaczego nie chciał poznawać świata. Czasami ojcu zazdroszczę.

Aleksiej, 50 lat, Rosjanin. Od 30 lat w Polsce: Zanim tu przyjechałem, wiedziałem o Polsce tyle, że jest. Na studiach poznałem pierwszych Polaków: biegali w tę i z powrotem przez granicę, żeby coś sprzedać. Kiedy wysiadłem na Centralnym, to właśnie była dla mnie Polska: kraj Czerwonych Gitar i handlarzy dżinsami.

Jorge Mayet - Entre dos aguas

Czytaj dalej

Z miejsca na miejsce

2 Mar

Zmiany są dobre, zawsze tylko dobre – myśli podróżnik. Dlatego bez wahania kupuje bilet, pakuje najpotrzebniejsze rzeczy do lekkiego plecaka i.. tyle go widzieli.  Im mu trudniej, tym lepiej, tym większa satysfakcja po powrocie. Tak czuję się kilka miesięcy po Tijuanie. 

Drzwi autobusu zamykają się z trzaskiem, przyklejam nos do szyby. Żegnają mnie trzy blade uśmiechy i łzy w oczach mojej mamy. Jadę na lotnisko, trzymając w garści bilet do Miasta Meksyk.  Dziesięć miesięcy później wyruszę w drogę powrotną, znowu połykając łzy i całując niezliczone policzki. „Płaczesz dwa razy: kiedy wyjeżdżasz ze swojego kraju i kiedy musisz pożegnać się z nowym” – mówi bohater filmu „Smak życia”. To paradoks długich, obfitujących w przeżycia wyjazdów.

Na razie o tym nie myślę. Lecę, w końcu lecę, miesiące przygotowań, pisanie projektów, składanie podań, pakowanie się – już za mną. Panorama z okna samolotu zapiera dech w piersiach: fascynuje i przeraża. Miasto – lawa, błyszczy, rozlewa się po horyzont, pożera okoliczne góry, nie kończy się, miasto – potwór, miasto wielkie jak pół Polski: aglomeracja mieszcząca 20-25 milionów ludzi. Tam wyląduję z jednym numerem telefonu w kieszeni i brakiem pomysłu na to, co zrobić, jeśli w słuchawce nie odpowie żaden głos. Ale nie myślę o tym.

imagenesaereasdemexico.com

imagenesaereasdemexico.com

Siedzę na ogromnej walizce przy ruchliwym skrzyżowaniu, macham nogami w rytm piosenki wygrywanej przez Mariachi na gitarach i próbuję dodzwonić się do Jona, Meksykanina, u którego rodziny mam spędzić noc. Robi się ciemno, chodnik jest pełen ludzi: kobiet w długich, kwietnych spódnicach, sprzedających papierosy i gumy do żucia; taksówkarzy, którzy najwyraźniej wierzą, że jeśli zapytają mnie o plany kilkanaście razy, to zdecyduję się z nimi pojechać; biznesmenów w pogniecionych garniturach. Kilka kroków dalej bezzębna kobieta sprzedaje suszone świerszcze. Podchodzi do mnie kilkuletni chłopiec, w dłoni chowa pisklę wróbla: – Chcesz? Mogę ci go oddać za parę pesos.
Jestem jedyną blondynką w tłumie i jestem trochę przerażona. To dopiero początek.

Strach szybko mi mija, albo nie – wcale nie przechodzi, w jakimś sensie odczuwam go stale, aż do końca mojego pobytu w Meksyku. Po prostu uczę się z nim funkcjonować, jestem cały czas czujna, jakbym nigdy nie pozwoliła sobie na zupełną swobodę. Strach pozostaje, ale w końcu uznaję go za sprzymierzeńca – dzięki niemu nic mi się nie stanie. Jeszcze tego samego wieczoru pójdę z Jonem na wieczorny spacer, zjem pierwsze meksykańskie danie ze straganu, wypiję pierwszą aqua de jamaica.

Zwyczajne czynności, takie jak pójście na zakupy, podróż do szkoły, spotkania ze znajomymi, staną się przygodą. Oderwę się od codzienności, oderwę się od siebie samej. Do Polski wrócę inna.

***
Mija kilka miesięcy. Z lotniska we Frankfurcie dzwonię do mojego chłopaka.
Nareszcie brzmisz jak ty. Witaj w domu – mówi.
Tak też się czuję – po długiej podróży w końcu wracam do siebie.

Z Meksyku przywiozłam: drewnianą figurkę królika ze szklanymi oczami, pomalowaną przez artystę z Oaxacy; pół kilograma różnych papryczek chili i przepis na tortillę; pewność siebie i poczucie, że umiem i powinnam pisać. W tym ostatnim bardzo pomógł mi blog.

Siadałam do niego jeszcze wiele razy. Mam wiele nieopisanych tematów, wiem, jaka farba do włosów najlepiej sprzedaje się w Meksyku i jaki to ma związek z kulturą tego kraju. Fascynuje mnie granica z Gwatemalą i to, jak Meksykanie traktują u siebie nielegalnych imigrantów. Rozmowa ze służącą, od wielu lat zajmującą się domem, w którym mieszkałam, sprawiła, że chcę napisać o klasowości tamtejszego społeczeństwa. Te i inne tematy stale mam z tyłu głowy. A jednak nie mogłam – teksty zamieniały się w szkice, do których nigdy nie wracałam.

Dlaczego? Bo czułam sztuczność tej sytuacji. Nie jestem już w Meksyku i trudno prowadzić mi bloga w niezmienionej formie. Próbowałam, ale nie udawało się.

Założenie szostaco.wordpress.com wymagało ode mnie trochę odwagi: po raz pierwszy miałam pokazać moją pisaninę „światu”. Teraz czas na następny krok. Pisanie bloga z podróży to prosta rzecz. Tematy są wszędzie, wystarczy wyjść z domu i porozmawiać z ludźmi na przystanku – na pewno powiedzą coś ciekawego, innego od tego, co znamy na co dzień. Pisanie z miejsca, które czytelnik dobrze zna, jest trudniejsze. Chcę się z tym zmierzyć.

O czym chcę pisać? O tym, co mnie w danej chwili frapuje. Trochę o mediach, trochę o podróżach, trochę o społeczeństwie. Tematy meksykańskie będą się pojawiać, ale rzadziej. Nie straciłam natury podróżnika – dalej gonię za przygodą. Na razie w kraju. Po powrocie znowu spakowałam plecak i trafiłam do stolicy.

Liczę na Waszą przychylność. Do zobaczenia wkrótce na Szostaco.

Fot. Mat Olszowy, Gazeta.pl

Fot. Mat Olszowy, Gazeta.pl

Nieistniejąca

24 Wrz

Ma dwadzieścia dwa lata, wygląda na trzydzieści pięć. Donośny śmiech, duże, błyszczące oczy, drobna. Kiedy patrzę na nią, trudno mi uwierzyć, że nie istnieje.

Zaczęło się, gdy koło śmietnika znalazła prawo jazdy.

Niby nic, kawałek plastiku. To plus odrobina determinacji – tyle potrzebne było Claudii, żeby zmienić swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni.

Wcześniej mieszkała w Tijuanie. Nie miała pracy, ani żadnych perspektyw na jej zdobycie. Żadnych perspektyw w ogóle – w domu czekał na nią wiecznie niezadowolony chłopak – narkoman. Ich synek, dwuletni Evan, płakał, kiedy ojciec wracał do domu.

Całe dnie spędzała z dzieckiem w domu, zastanawiając sie, co w jej życiu poszło źle. Miała 19 lat.

Potrzebowała tylko impulsu, czegoś, co popchnęłoby ją do podjęcia decyzji. I znalazła – na spacerze, w zwykły dzień, kiedy chciała wyrzucić do śmieci papierek po gumie do żucia.

Najważniejsza pewność siebie

„American citizen” –  mówisz, spokojnie, pewnym głosem. Jeśli masz białą skórę i nienaganny akcent, może się udać: urzędnik służby granicznej nawet nie sprawdzi twoich dokumentów, co najwyżej nieuważnym spojrzeniem odprowadzi cię do bram amerykańskiego raju. Przynajmniej tak było kiedyś.

Claudii udało się w ten sposób dostać do USA kilkakrotnie. Pierwszy raz jako ośmiolatce, z mamą.

A zasady gry już się zmieniły. Świat pogranicza stanął na głowie po 11 września, kiedy w Stanach zapanowała antyimigracyjna histeria – choć paradoksalnie wszyscy zamachowcy byli obywatelami USA. American citizens.

Mamę Claudii deportowano. Wróciła do Meksyku z czterema córkami.

Na granicy zaczęło się dokładne sprawdzanie dokumentów, pytania o cel podróży, do kogo, po co. Kolejki się wydłużyły, a dostanie się do Stanów przestało być łatwe. To z taką sytuacją musiała się zmierzyć Clau i jej sprzymierzeniec w drodze do ucieczki – cudze prawo jazdy.

Plecak

Uśmiechnięta kobieta w okularach. Obok jej imię, nazwisko, data urodzenia. Bilet do lepszego świata.

Claudia stanęła z nim w kolejce na granicy. O wizę nie miała się co ubiegać. Szansa na dostanie pozwolenia na wjazd była równa zeru – deportowana matka, rodzina rezydująca w USA bez papierów – na legalne wejście Claudia nie mogła liczyć. Ale mogła spróbować oszukać los.

Czy wyglądam jak ta kobieta? –  zwraca się do sprzedawcy papierosów i gum do żucia, podając mu dokument ze zdjęciem, na którym jest ktoś inny. Mężczyzna patrzy na Claudię, potem na zdjęcie i znowu na Claudię.

– Te okulary.. Ale jeśli się nie przypatrzą, to może być dobrze.

Clau myśli. Jeśli się nie przypatrzą.. Musi przejść jak najszybciej. Podaje sprzedawcy plecak z rzeczami. Nie chce być przeszukiwana, jeśli uda się przejść przez kontrolę dokumentów, od razu przejdzie do wyjścia. Plecak niepotrzebnie wszystko komplikuje.

– Zostawię go u pana. Jeśli nie wrócę do jutra, może sobie pan go wziąć.

Sprzedawca kiwa głową i pokrzepiająco się uśmiecha. Mówi tylko: – Powodzenia. 

Obcy vs. Swój

Rasowa hierarchia funkcjonariuszy służb granicznych. Na pierwszym miejscu: biali.  Każdy czekający na granicy marzy, by kontrolująca go osoba miała ten kolor skóry. Byle nie trafił się żaden Latynos, albo co gorsza – Azjata. Ich trzeba unikać za wszelką cenę. Wbrew pozorom nie ma to związku z rasizmem czy uprzedzeniami.

– Biali są najbardziej zrelaksowani – tłumaczy mi Pedro, który granicę przekracza codziennie. Jak wielu innych mieszkańców pogranicza żyje w Meksyku i pracuje w USA – Oni niczego nie muszą udowadniać. Co innego ludzie, których rodziny są w Stanach od nie tak dawna, albo są z grup kojarzonych z nielegalnymi imigrantami: Azjaci, Latynosi, czasem Murzyni. Tacy starają się dwa razy bardziej.

Meite, mieszkanka Tijuany: Widzisz takiego urzędnika, patrzysz na jego twarz, a potem na plakietkę – nazywa się Rodriguez. I myślisz sobie „koleś, ty też jesteś Meksykaninem, a traktujesz mnie jak przemytnika narkotyków”.

Przy samej granicy kolejka, która do niej prowadzi, rozdziela się na mniejsze: można udać się do jednego z kilku stanowisk, gdzie sprawdzane są dokumenty. Każdy ludzki sznurek obsługiwany jest przez dwóch border officers. Od szczęścia zależy, na którego się trafi.

Claudia modli się, żeby jej dokumenty sprawdził ktoś biały. Im bliżej punktu kontroli, tym kobieta ze zdjęcia wydaje się Claudii mniej podobna do niej samej.

I wtedy ich widzi – urzędnicy, od których zależy, czy dostanie się do USA i zacznie nowe życie, czy też wróci wieczorem do domu i zrobi swojemu chłopakowi kolację. Jeden jest wysokim blondynem, drugi – Filipińczykiem. Szanse pół na pół. Jeśli trafi na Azjatę, to najpewniej ją aresztują. Ale teraz nie może się już wycofać.

Kolejka powoli się przesuwa. Ludzie pojedynczo podchodzą do stanowisk. Przed Claudią pozostała już tylko jedna osoba – kobieta z siwym koczkiem i kolorową chustą na plecach. Blondyn kończy sprawdzanie dokumentów starszemu mężczyźnie i woła do siebie kobietę z koczkiem. Oznacza to, że Claudii przypadnie kontrola u Azjaty.

„Koniec” – myśli. Mężczyzna sprawdzany przez Filipińczyka odbiera swoje dokumenty i odchodzi od stanowiska. Claudia czuła się jak sparaliżowana. Już ma ruszyć w stronę Azjaty, kiedy staje się cud – od stanowiska blondyna odchodzi kobieta z koczkiem, biały krzyczy „next!”, i macha na Claudię ręką.

Podaje mu prawo jazdy, a on nawet nie patrzy na zdjęcie. „Witamy z powrotem w USA” – mówi oddając jej dokument, a ona na miękkich nogach, z sercem w gardle i uprzejmym uśmiechem na ustach odchodzi powoli w stronę drzwi.

Nowe

Od tamtej pory Clau nie istnieje.

Nie istnieje, chociaż pracuje i wydaje zarobione pieniądze.

Nie istnieje, choć zapisała swojego nieistniejącego syna do szkoły i chodzi na wywiadówki.

Nie istnieje mimo karty bibliotecznej, umowy o wynajem mieszkania i innych zobowiązań.

Ale nie narzeka: – Doszłam do wniosku, że dokumenty nie są mi w codziennym życiu potrzebne. Czasami boję się, kiedy prowadzę, bo przecież nie mam prawa jazdy. No i kiedy idę do nowej pracy i muszę im dać jakieś fałszywe papiery. I czasami, kiedy podróżuję, a nie mam oficjalnych dokumentów Stanu Kalifornia. 

Więcej jest jednak plusów. Znalazła pracę, ma swoje pieniądze i jest niezależna. Udało się jej uciec od toksycznego związku i zabrać dziecko. Ale żeby tak się stało, musiała Evana jakoś sprowadzić do USA.

Rodzina

500 dolarów – tyle wystarczyło, żeby Evan znowu był z matką. Za tyle kuzyn Claudii zobowiązał się przeprowadzić chłopca przez granicę . Podobno to bardzo tanio – dał Claudii zniżkę, bo rodzina. Ma dziecko w podobnym wieku, przeszedł z Evanem, udając, że to jego syn. Claudia mówi, że gdyby się nie udało, wróciłaby do Tijuany.

Evan pojawił się w moim życiu w jedynym i najlepszym momencie. Gdyby nie on, pewnie już bym nie żyła z przedawkowania narkotyków. Byłam szaloną nastolatką: imprezy, alkohol, faceci. Od kiedy zaszłam w ciążę, już nie biorę. On mnie uspokoił. Chcę być dobrym, uczciwym człowiekiem – dla Evana. 

Pokazuje mi na Iphonie zdjęcia syna. Idą do szkoły. Spacerują po plaży. Przytulają się przed snem. Komentarze na facebooku: „bliźniaki!”. Rzeczywiście, wyglądają jak rodzeństwo. Do tego zawsze razem.

Ojca chłopca na zdjęciach nie ma.

Claudia: – Evan coraz rzadziej o niego pyta. Na szczęście. Kiedy dzwoni, Evan porozmawia z nim przez chwilę i oddaje mi słuchawkę. Cieszę się. Nie chcę, żeby rozmawiali. To nie jest dobry człowiek.

W Stanach próbuje sobie kogoś znaleźć, bardzo chciałaby wyjść za mąż. Raz prawie się udało. Wszystko było już ustalone z panem młodym, łącznie z datą. Niestety – narzeczony się zakochał. W Claudii. To było zbyt niebezpieczne – istniało ryzyko, że  pomimo pieniędzy, które Clau mu zapłaci za ślub i rozstanie, „pan młody” nie zgodzi się na rozwód.

Bo na pograniczu ślub często jest towarem. Jeśli narzeczony jest obywatelem USA, dzięki jego pomocy można ubiegać się o Zieloną Kartę.

Teraz Claudia mówi, że chciałaby się zakochać. A dokumenty?

Liczę, że moja sytuacja kiedyś się zmieni naturalnie, kiedy los postawi przede mną odpowiednią osobę na odpowiednim miejscu, tak jak zawsze się to dzieje w moim życiu. 

Teraz

Claudia: – Czasami się zastanawiam, dlaczego akurat ja miałam takie szczęście. Tylu ludzi przechodzi przez granicę legalnie, a straż graniczna tak źle ich traktuje, zadaje dziwne pytania, przeszukuje. A u mnie nic. Czy zadziałały pewność siebie i pozytywne myślenie? A może mój tatuś, niech spoczywa w spokoju, czuwa nade mną? Albo to przeznaczenie, nie wiem. 

Teraz żyję z dnia na dzień, wolę niczego nie planować. Stale czuję niepokój, ale można nauczyć się z tym żyć. Pomaga mi poczucie, że nie jestem jedyną osobą w takiej sytuacji. 

Liczbę nielegalnych imigrantów w USA szacuje się na 7 do 20 milionów. Około 60% z nich to Meksykanie. Widzi się ich wszędzie, szczególnie w Kalifornii: opiekują się dziećmi, pracują na budowach, w restauracjach, sklepach.

Claudia uważa, że ma w życiu szczęście.

Tyle osób ginie na granicy przy próbie jej przekroczenia. Duszą się ukryci w bagażnikach samochodów, giną z pragnienia na pustyni, topią się w rzece, próbując dopłynąć do USA. Mnie się udało – mieszkam tutaj. I jestem z siebie dumna, wiesz dlaczego?  Bo miałam odwagę spróbować i chciałam coś w swoim życiu zmienić. Myślę, że każdy, kto próbuje się tu dostać, tego właśnie chce: zacząć od zera.